Moje pierwsze spotkanie z Alicją ma charakter biznesowy. Wczesne popołudnie, słoneczna pracownia i kawa – serwowana w kubku, za którym można się schować i udawać, że się pije, kiedy się nie ma nic do powiedzenia. Alicja rozmawia z dwójką innych artystów o nadchodzącej wystawie, o której będę jak zwykle pisać. Od dłuższego czasu większość kontaktów nawiązuję jako producentka literatury okolicznościowej. Okoliczności za każdym razem są inne, więc nie mam się jak oswoić i mimo doświadczenia wciąż czuję się nowa. Jeśli posiadam pewien autorytet (a chyba posiadam, skoro się do mnie zwrócono), to przede wszystkim dlatego, że z jakichś przyczyn niektórzy w niego wierzą. Od tego zależy wszystko, przy czym profesjonalizm polega na umiejętnym pomijaniu tej kwestii. W biznesie, sztuce i wszędzie tam, gdzie chodzi o wizerunek, wciąż sprawdza się stara zasada udanego romansu: trzeba zadbać o nastrój, dzięki któremu niezręczne gesty zyskują sens i urok, i dla dobra sprawy przymknąć oko na techniczny aspekt sytuacji. Brzmi to może śmiesznie, ale jest poważne.Niestety nawet tak uniwersalna metoda nie zawsze jest skuteczna. Na przykład wobec Alicji, która najwyraźniej wzięła ją sobie na warsztat, czuję się dość bezradna, ponieważ mówi o wszystkim, co byłabym w stanie pomyśleć, aż w końcu zaczynam wątpić, czy sama na cokolwiek wpadłam, czy usłyszałam od niej. Mówi, więc ja nie muszę i milczę zza kubka. Na szczęście, gdy już raz cię wezmą za mądrą, strasznie trudno jest dowieść własnej głupoty, bo nikt nie jest pewien, czy takie na przykład milczenie nie jest mądrością utajoną. Problem z kapitałem symbolicznym polega na tym, że jest dość nieuchwytny, więc wymaga ceremoniałów, żeby się utrzymać. Wiecznie wymykające się treści trzeba czasem przyszpilić mocnym hasłem lub gestem. Z myślą o takich okazjach Alicja spreparowała zestaw wielkich papierowych pędzli, które złożyła pod jedną ze ścian, jak ołtarzyk. Tego rodzaju pędzlem powinno się pasować na artystę każdego absolwenta szkoły artystycznej. Zgadzamy się, że jest to kariera, która często rozwija się w aurze nieporozumienia. Towarzyszące jej porażki komunikacyjne zwykło się maskować znanym aforyzmem: o czym nie można mówić, o tym trzeba milczeć. Być może tylko mi wydaje się to dziwne, ale zakazuje się w nim czegoś, co i tak nie jest możliwe. A to nas średnio obchodzi, bo możemy dość dużo i już z tym mamy kłopot. To właśnie temat Alicji – problem wolnego wyboru. I mój, od kiedy zdecydowałam się dla niej o tym pisać.Zaczyna się już w szkole. Prawie każdy, kto studiował sztukę, ma do tego doświadczenia konkretny stosunek, często dość krytyczny.  Nie wyłączywszy Alicji. Jej Bezgłowy mentor, książki z Kapitałem z czekoladowych monet i konsumujący go brzuchomówcy; jej Dobra wiedza i setki ogólnych pejzaży (ćwiczenia plenerowe bez wychodzenia z domu) – wszystko to bez wątpienia podzwonne doświadczenia, które nie są mi obce: próby uchwycenia obrazu w relacji do wiedzy. A to właśnie robi się w szkole i w związku z tym dużo się mówi, z założenia w celach dydaktycznych i dla dobra sztuki. Można jednak odnieść wrażenie, że wprost przeciwnie, sztuka istnieje właśnie po to, żeby było o czym mówić. Jest tematem idealnym, bo odpornym na konkluzje. Rozmowę o niej można toczyć w nieskończoność, ponieważ nie wiedzie donikąd, a swobodne i bezcelowe zanurzanie się w mowie to czysta przyjemność. Nie chodzi tu zresztą o wnioski, tylko o poczucie rzeczywistości. Jej granice w naszym przypadku zabezpiecza dzieło, które stoi, jak stało, czegokolwiek by nie powiedzieć. W tym sensie rzecz, którą widzę, jest bardziej wymowna niż słowo, choć jej wymowność nie wiąże się z żadną treścią. Wprost przeciwnie  – z radykalnym brakiem treści, który w języku potocznym nazywa się głębią. Kiedy ktoś powołuje się na głębię, właściwie nie ma już nic więcej  do powiedzenia. Tak właśnie mniej więcej rozwija się dyskurs sztuki: jako swobodne dysputowanie w stylu dowolnym, które celuje w obszar spoza mowy i w związku z tym jest zawsze chybione. W konsekwencji każdy jego uczestnik musi samodzielnie znaleźć sobie w nim miejsce. Gdzieś kiedyś przeczytałam, że artysta to ktoś, kto jest tak oddany sztuce, że nie może bez niej żyć. Tworzy, bo musi, co można nazwać misją,  ale równie dobrze natręctwem lub odruchem bezwarunkowym; a to brzmi tak sobie. Żeby zachować niezależność, artysta musi więc musieć w sposób wyjątkowy. Mówi się, że wolny człowiek nic nie musi, ale taka wolność to zwykła swoboda ruchów. Próżnia, która prędzej czy później zamieni się w nudę. To zdecydowanie za mało, jeśli chcemy być żywi, bo życie ma rysy radykalizmu. Być może najbardziej radykalny wybór to właśnie ten, którego nie da się uzasadnić, zamach na instancję sensu i zdrowy rozsądek. Co wspaniale współgra z kondycją artysty, który tak czy owak działa po omacku.
-
Weronika Wronecka